Wielkie dzięki za bardzo fajną atmosferę, koncert kawałów trwał chyba non toper, brzuch od tego długo napierdzielał, a nawet kostka na brzuchu zaczęła się od tego robić
Pogoda nam super dopisała (w przeciwieństwie, do tego co było w bielsku). Tak poza tym było normalnie, czyli:
Rozpoczęliśmy wyjazd na majówkę w umówionym miejscu o ustalonej godzinie, czyli 10 rano roku pańskiego 20 maja 2011 w piątek pod EDENEM, uzupełniliśmy pakunki w autach o brakujący sprzęt nurkowy i zastanawialiśmy się czy przy takim obciążeniu będziemy w stanie ruszyć, ale udało się.
Na początku (Ja, Dominik, Matys) pojechaliśmy do Chorzowa po baterie do latarki dla Dominika do nocnego nurkowania (bardzo tania hurtownia – różnica w cenie baterii R20 ładowarek + ładowarka tam, a bielsko jakieś 150 zł), więc nie wiem, co tam wyprawiała reszta ekipy. Dogadaliśmy się, że na trasie ich dogonimy. Po wykonaniu zakupów ruszyliśmy w stronę A4, po wjechaniu na trasę do Wrocławia, okazało się, że reszta ekipy jest za górą św. Anny, a my w Zabrzu, zaczął się pościg. W strugach deszczu udało się nam dogonić ekipę jeszcze przed Wrocławiem, następnie już jechaliśmy razem.
Nasza podróż bez przygód na trasie z autami nie jest możliwa, więc było i tak tym razem, w jednym z aut – jak to nazwałem – po przekroczeniu 110km/h otwierały się „klapy” – oczywiście było to u mnie – plastikowe zaczepy od osłony silnika przy błotniku nie wytrzymały i pękły, trzeba było użyć magicznego narzędzia – sznurka – do naprawy, a także pozbyłem się dolnego grilla na zderzaku. Po małej przerwie udało się nam ruszyć dalej. Dalszych jakichś strasznych sytuacji nie było, poza przerwą na tankowanie i papierosa. Dojechaliśmy na miejsce (o jednej sytuacji nie mogę pisać, aby mój part nurek dalej nim pozostał, – ale myślę, że Rysiek może spokojnie to opisać)
Dojechaliśmy na miejsce, "zadupowo" pełną gęba, – czyli typowe miejsce na wypoczynek, bardzo urokliwe, ładne, ciche i spokojne, woda ciepła, przejrzysta i czysta - po tym jak wiele śmieci z niego wyciągnęliśmy
po akcji sprzątania, ale to później. Ośrodek, w którym przebywaliśmy, jak by to ująć, moja żona by mnie zabiła, poćwiartowała, przemieliła i na koniec rzuciła rybką do jedzenia za komfort i czystość tam zastałą w domkach i łazience (w szczególności za te pająki i pajęczyny na ścianach i sufitach), ale jak wiadomo facet ma prostą konstrukcję, więc dla mnie było w porządku.
Po rozlokowaniu się po domkach i przeniesieniu naszych „nic” nieważących sprzętów, każdemu z nas chodziła po głowie jedna główna myśl: „Kidy będzie jedzenie”, bo trasie w brzuchach już nieźle burczało. Po uzyskaniu informacji, że o 19 jest kolacja, każdy spojrzał na zegarek, cholera to za pół godziny, zastanawiałem się czy może zostać wegetarianinem, aby jakąś trawę przemielić, ale moja chłopska natura wygrała i wytrzymałem te 30 strasznie długie minuty w oczekiwaniu na jakiekolwiek mięso. W końcu, nadszedł czas kolacji, wszyscy bardzo szybko pomykali do stolików i zapychali się żarełkiem (jakieś rewelacyjnie smaczne nie było, – ale głodny wszystko zeżre).
Kiedy skończyła się kolacja, mogło się rozpocząć tylko jedno, idziemy do baru. Zebrała się tam nasza cała ekipa oraz reszta ludzi, którzy przyjechali na zlot. Rozsiedliśmy się „wygodnie” na plastikowych krzesłach, każdy otworzył co miał, czyli piwo i zaczęły się pogaduchy, opowiadanie kawałów, historii, picie kolejnych piw, (ale nie za dużo, wiadomo następnego dnia mamy zamiar ponurkować, jak to mówi Rychu: „Bezpieczeństwo na pierwszym miejscu” – otwierając piwo – żartuje, nie otwierał, był przykładnym i grzecznym chłopczykiem – jak na niego), pograliśmy trochę w siatkówkę (tym razem nie na punkty), były też 2 osoby, co ze sobą miały gitary i zaczęły śpiewać różne piosenki ze swojego, bogatego powiem nawet, repertuaru. Dominik uparł się, żeby zagrali mu „Whisky” – był dość uparty, bo miał trochę więcej piw w baku i oczka mu się trochę już świeciły, tak przynajmniej mi się zdawało. Panowie grajkowie byli dość sprytni, więc postawili warunek, że kolejkę browarku na polepszenie dźwięku strun głosowych musi zapodać, cóż uczynił. Tak spędzone chwile mogłyby trwać do rana, ale solidarnie stwierdziliśmy, że trzeba pójść spać jak chcemy nurkować, a już była północ.
Rozpoczął się kolejny dzionek, nie wiem, co mnie odbiło, ale o godzinie 6.20 byłem już na nogach (normalnie w tygodniu nie wstaje przed 7), wychodzę z domku a tu piękne słonko z bezchmurnym niebem oraz niewielkim wiaterkiem, no po prostu super pogoda do wodnych szaleństw. Na godzinę 9 mieliśmy śniadanie, a o 10 rozpoczynała się cała impreza sprzątania jeziora pod wodą i wokół. Na dzień dobry była rejestracja, do jakiej ekipy chcemy przynależeć i jednocześnie nurkowie musieli podpisać cyrograf na swoje życie, że jak coś się Tobie stanie to twoja wina, a oni są czyści – żeby nikt ich jak by, co po sądach pewnie nie targał. Przy rejestracji otrzymywaliśmy super, zaje fajne, odlotowe zielone T-shirty z napisem, którego już nie pamiętam. Kolejnym naszym krokiem było znalezienie szefa ekip nurkujących, aby uzyskać wytyczne, co, gdzie i jak. Po ustaleniach, zmontowaniu sprzętu, ubrania się w skafandry mamy iść do pontonu, który miał nas przetransportować w odpowiednie miejsce i oczywiście przy dobrej organizacji go nie było, gdzieś popłynął (okazało się, że silnik się zepsuł co spowodowało opóźnienie), to my, jako grzeczni i kulturalni ludzie ubrani w skafandry, czepki i inne bajery, które mają nam dać komfort cieplny pod wodą, stoimy na słońcu i czekamy na łajbę – po prostu ekstra, no, ale szczegół.
W końcu wsiadamy do pontonów, płyniemy na wyznaczone miejsce. Podzieliliśmy się na 3 grupy: 1)Rychu, Darek, Piotr, Patryk 2)Ja, Dominik, Matys, Rzeźnik 3)Olo, Eryk (nie mieli jeszcze zajęć basenowych, – więc sobie po powierzchni pływali w piance), ustaliliśmy czas nurka na 45 minut, po których spotkamy się przy pomoście gdzie nas pontony wysadziły.
Nurek spokojny, maksymalna głębokość, jaką udało się nam znaleźć to było niecałe 8 m – tak dokładnie znaleźć - jezioro jest w sumie jak długa, płaska polana, która bardzo powoli schodzi w dół, według map jezioro ma maksymalną głębokość około 22 metrów – ciekawe czy faktycznie tak jest. Spotkaliśmy dużo roślinności do 6 metrów, poniżej to już nic, trochę rybek, dużo raków. Oczywiście, jako my kozacy, którzy nie posiadali kompasu przy sobie mieliśmy lekki problem w orientacji w terenie, płasko w lewo, płasko w prawo do przodu i do tyło tak samo, to, w którą stronę jest brzeg jeziora (dowcipni od razu powiedzą, że z każdej), z którego rozpoczęliśmy nura, po krótkiej rozmowie migowej, stwierdziliśmy yyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy, to w takim przypadku było wynurzenie i sprawdzenie pozycji, następnie na dół i tak kilka razy, aż dopłynęliśmy na miejsce. W pewnym momencie rozdzieliśmy się na 2 pod grupy (oczywiście świadomie, czyli rzeźnik zaczął się bawić w bojkę gdzie Matys podążył za nim, a my płynąc do przodu tego nie zauważyliśmy, w pewnym momencie widzimy, że ich nie ma, to czekamy – później okazało się, że oni zrobili to samo (w sumie umówiliśmy się, że jak się tak zdarzy to trzymamy się swoich par, żeby nie tracić niepotrzebnego czasu na szukanie). Jak każdy już wie Matys zawsze coś musi zrobić i było i tym razem – niestety relacja tylko z jego opowieści – znaleźli sobie butelkę, która chcieli oczywiście posprzątać (jak byście nie pamiętali, sprzątaliśmy pod wodą jezioro) a do niej przywiązany sznurek, a na końcu kotwicę, dwa mocne kafary (Rzeźnik i Matys) stwierdzili, że to wyciągną, pierwsze podejście wyciągnąć z mułu, rzeźnik się zaparł i udało się, ok to teraz trzeba to jakoś przetransportować, bojki nie było (i jak kiedyś opowiadał Rychu historię o przywiązanych do miny 2 człekach, którzy myśleli, że to dzbanek) napompował suchacza na full oraz jacket, nie wiem jak utrzymał się tej kotwicy z taka wypornością, bo był napompowany jak balon, ale nie udało się, więc zrezygnowali. W tym samym czasie Rychu znalazł śruby od rowerka wodnego i zaczął go „turlać” w stronę brzegu, ale też się poddał. Tak to minęło nurkowanie w dzień. Po powrocie, zdjęciu sprzętu, ubraniu się w ciepłe ciuchy czekaliśmy na ognisko, które rozpoczęli rozpalać jak my wypływaliśmy na nurka, a dalej się z niego tylko lekko dymiło. Plan na obiad były kiełbaski i kaszanka z ogniska, więc pora obiadowa nam się oddalała. Po konsumpcji były różne miejscowe zespoły, które zabawiały całe towarzycho, a na pomostku zrobiła się fajna ekipa opowiadaczy kawałów, oczywiście Rychu na czele, brzuchy bolały wszystkich, którzy byli i słyszeli opowiastki, następnie rozpoczęliśmy grę w siatkówkę tym razem na punkty, było nas 5 na 5, po wielkich bojach, każdy z setów był zacięty, aby wyłonić zwycięzcę musiał być rozegrany 5 set.
Tego dnia, zrobiliśmy także nocne nurkowanie, podział grupowy był podobny jak wcześniej, ale w sumie jakichś innych rybek niż tych w dzień nie zauważyłem, maksymalną głębokość jaką udał się osiągnąć 4,2 metra.
Ostatni dzień wracaliśmy do domu, po śniadaniu spakowaliśmy wszystkie swoje szpargały i wyruszyliśmy w trasę powrotną, którą przerwaliśmy zabawą w Aquaparku we Wrocławiu, zabawa przednia, różnego rodzaje zjeżdżalnie, basen z falą, solanką i kilka innych. My jako mało ogarnięte małe dzieci polecieliśmy od razu na zjeżdżalnie, było ich 5:
1) Konkurs na osiągnięcie najlepszej prędkości (na samym dole była podana maksymalna prędkość jaką się osiągnęło) w tej konkurencji wygrał Patryk osiągając ponad 65km/h
2) Skok w dal (przy tej konkurencji można było przywalić głową przy wybiciu) – tutaj zdaje mi się, że najdalej poleciał Olo osiągając odległość około 5,5 m – po obejrzeniu filmiku jednak stawiam, że wygrałem Ja
3) Algida – nazwa od sponsora, który wykonał zjeżdżalnie, multimedialna, w której gra muzyka i do rytmu świecą się odpowiednio światła, w zamkniętej tubie, a na końcu wpływa się do takiego jakby lejka, w którym się kręcisz w kółko, a na końcu jesteś potraktowany jak klocek w klozecie, czyli przez mały otwór wpadasz do basenu.
4) Na kolejnej był liczony czas zjazdu (tu mnie nie było, więc nie wiem jakie wyniki)
5) Ostatnia była z pontonami, tutaj chyba najwięcej się wygłupialiśmy, bo kolejka do zjeżdżalni szła bardzo szybko, w porównaniu do pozostały i można było się wygłupiać w kilka osób naraz, a zawsze w kupie raźniej.
Kończąc tą opowieść odwiedziliśmy jeszcze McDonalda, żeby coś wszamać i pojechać do domu, pod Edenem pożegnaliśmy się i z uradowanymi, lecz wymęczonymi minami pojechaliśmy już do własnych domów.
P.S.
Takiego długiego elaboratu już dawno nie pisałem, było super, zabawa była przednia i do następnego takiego wyjazdu.