Part one
Sharm El Sheikh z EdenSport, part one.
Przylecieliśmy do Sharm El Sheikh całkiem sporą ekipą EdenSport, czyli praktycznie prawie opanowaliśmy samolot.
Na lotnisku przywitała nas pogoda godna oczywiście Egiptu. Ukrop lejący się z nieba, pełne i nie zapaćkane najmniejszą chmurką słońce, beznadziejnie nieciekawe, ot całe niebieskie niebo.
Po prostu kompletna nuuuuda...
Lot był spokojny, choć nad samym Sharm’em troszkę nami „pociepało” i deczko sponiewierało w powietrzu nasze egipskie „letadło”.
Na lotnisku dość szybka i sprawna obsługa, po czym pakowanie do autobusu, którym zostaliśmy odwiezieni do 3* hotelu Mexicana.
Walizki pakowaliśmy do luku bagażowego autobusu sami i osobiście...(tutaj małe zaskoczenie).
Zazwyczaj podczas poprzednich wojaży, koło autobusów i busów było pod lotniskiem w SHS od razu z tuzin autochtonów, którzy za rzucenie i popchnięcie nogą (dosłownie) naszej torby, wyciągali rękę mówiąc „bakszysz, czi dolara”...
Jedziemy do hotelu.
Rezydent jest bardzo sympatycznym Egipcjaninem. Poprawną, choć nieco „zmiękczoną” polszczyzną oznajmia nam, że jest do naszej dyspozycji codziennie od godziny 9 do 10...
Podróż autobusem z lotniska do hotelu trwała około 20 minut. Jadąc przez pustynię zauważyliśmy tony śmieci przy drodze. Po prostu masakra!
W pewnym momencie Patryk zauważył, że ilość tych śmieci jest dokładnie taka sama, jak u nas. Z tą różnicą, że u nas te śmieci chowają się w trawie i przydrożnych krzakach. Jakież to proste i oczywiste spostrzeżenie...
Dojechaliśmy do hotelu.
Recepcja jak recepcja, za ladą nieco znużona kolejnymi gośćmi hotelowymi obsługa.
Po szybkiej i dość sprawnej procedurze zameldowania, prowadzą nas do pokoi.
Nauczeni wieloma wcześniejszymi doświadczeniami w hotelach 4*, po 3 gwiazdkowym a właściwie 3 „słoneczkowym” hotelu nie spodziewaliśmy się, że zastaniemy w pokojach obrazki, kraniki, duperelki i dywaniki, czyli po prostu „wersal”.
Jednak cena wyjazdu była na tyle kusząca, że warto było zaryzykować te trzy „słoneczka”.
Wchodzimy do naszego nowego lokum, w którym będziemy musieli wytrzymać jakoś wieczory przez cały tydzień...
O rzesz w mordę!
Najpierw wielki przedpokój.
Z przedpokoju wchodzimy do wielkiego salonu z równie wielkim, płaskim telewizorem i wypasioną klimatyzacją.
Z salonu wchodzi się przez korytarzyk do potężnej sypialni z dwoma balkonami z czego jeden mały, drugi o powierzchni ponad 20metrów kwadratowych!
Z korytarzyka prowadzą również dwa osobne wejścia. Jedno do w pełni wyposażonej, eleganckiej i całkiem sporej kuchni, drugie do dużej, wygodnej, eleganckiej łazienki.
W sypialni, tak jak i w salonie, całkiem osobna, w pełni zautomatyzowana, wypasiona na maksa i sterowana pilotem klimatyzacja z nawilżaniem powietrza i tyloma trybami różnorodnej pracy, że nie opanowałem jej wszystkich możliwości do końca naszego pobytu.
Jeżeli tak wyglądają wszystkie hotele trzy-słoneczkowe w Egipcie, to ja już do cztero-słoneczkowego nie pojadę chyba nigdy!
Doszliśmy do wniosku, że jeżeli oni piszą od tyłu, gadają jakby od tyłu, to może te „ichniejsze” gwiazdki też liczą cholera od tyłu i najlepsze hotele są te z jednym słoneczkiem?
Szybki rzut oka na fantastyczne mieszkanka, jeszcze szybsze zrzucenie jakże zbędnych ciuchów i już za parę chwil spotykamy się całą grupą żeby uzgodnić, co robimy dalej z tak zajefajnie rozpoczętym dniem.
Pod recepcją zbiera się spory tłumek naszych nurasów i nurasek.
Dochodzi Dorota z Romanio, którzy są naszymi przewodnikami nie tylko pod wodą, ale również na powierzchni. Zapada decyzja, że idziemy „z klapka i sandała” do zamieniarki papierków tych z portretami Washingtonów, na takie ze sfinksami. Te drugie jakieś bardziej tutaj przyjazne i pasujące do wakacji. Przynajmniej z wyglądu.
Po drodze kupujemy normalną, słodką wodę w butelkach do picia, aby ustrzec swoje organizmy przed niespodziewanymi kleksami wystrzeliwanymi z wielką prędkością prosto w kalesony, tudzież innymi mało seksownymi sensacjami.
Podobno fachowo nazywa się toto „Zemstą faraona”. Z niego, to chyba jakiś niezły obesraniec był, skoro tak się do dzisiaj mści...
Dla kilku osób z naszej ekipy, była to po prostu typowa, wredna, cholerna, złośliwa i podstępna biegunka, pojawiająca się znienacka. Takie swoiste „coś” miejscowego, co czyści szybko i skutecznie, nie przerywając snu...
Ponieważ jednak prawie wszyscy byli już zawczasu wyjątkowo dobrze przygotowani farmakologicznie na taką ewentualność, nie trzeba było bujać się po aptekach i wykłócać się z „beżowymi” aptekarzami dlaczego lek, który jeszcze godzinę temu kolega kupił za 15 ichniejszych funciaków, teraz kosztuje cholerne 150?
Czy ta lichwiarska różnica w cenie wynika z tego, że kolega wcześniej (15 funtów), wszedł do sklepu na pełnym luzie i z uśmiechem na twarzy a my (150 funtów), weszliśmy z zaciśniętymi ustami, pośladkami i mocno przekrwionymi i załzawionymi oczami???!!!
Na szczęście zdecydowanej większości naszych nieszczęśliwców, robienie kleksów i straszenie muszli, przeszło już po kilku godzinach dość gwałtownych gaciowych wyładowań i przyjmowania końskich dawek leków.
Dlatego też mogliśmy kontynuować zabawę w pełnym składzie.
Po południu, umówiliśmy się na basen. Woda w basenie nawet słodka, czysta i obrzydliwie ciepła.
Później obiadokolacja i wieczorna wyprawa do sklepów. Zakupiono pierwszą, miejscową shishę.
Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, do czego jest tak naprawdę owa kupiona „Tanyio jak w Biedronce, wszisko po dwa dolari” shisha to śpieszę wyjaśnić, że ta shisha jest do du...., bo do palenia na pewno się nie nadaje.
Późnym wieczorem pierwszego dnia, padliśmy ze zmęczenia twarzami na pyski, czekając na kolejny dzień, czyli pierwszy dzień nurkowy...
CDN...